Lato minęło bezpowrotnie, choć ciepłe jesienne dni wciąż przypominają o okresie niepodzielnego panowania słońca. Gdy po urlopie pozostały już tylko wspomnienia, o wspaniałych chwilach spędzonych na łonie natury przypominają zdjęcia. Dla mnie nie są to panoramiczne ujęcia monumentalnych zachodów słońca czy samotnego jelenia na „górszczycie” niczym w bawarskim landszafcie. To portrety drobnych stworzeń, których na co dzień nie zaszczycamy nawet skrawkiem uwagi (no, może gdy taka istota wpadnie nam do kawy), są dla mnie najcenniejszą pamiątką lata. Do zajrzenia choć na chwilę w ten magiczny mikrokosmos, tak bliski a przecież tak obcy, zapraszam was tym razem.
Galaktyka, którą zwiedzałem w te wakacje z aparatem składała się z suchej, piaszczystej i szybko nagrzewającej się łąki graniczącej z sosnowym lasem, położonym na morenowym wzniesieniu. Teren łagodnie opadał w kierunku osuszonego stawu, który porastała wilgociolubna roślinność łąkowo-bagienna. Na tym niewielkim, może hektarowym wycinku przestrzeni toczyło się życie tysięcy małych, obcych istot. Ja – wielki, niezgrabny olbrzym – próbowałem podejrzeć rozgrywające się w tym mikrokosmosie dramaty.
Z początku świat owadów, którego poznawanie rozpocząłem od granicy sosnowego zagajnika, pozostawał skrzętnie ukryty przed obiektywem aparatu. Dawały o sobie znać jedynie wszędobylskie muchówki, szybkie i zwrotne niczym gwiezdne myśliwce. Gdy jednak z kępy podeschłej trawy wypłoszyłem powszelatka alweusa Pyrgus alveus, jednego z pospolitszych krajowych motyli, zorientowałem się że patrzeć trzeba nie w górę, a w dół . Owad ten bowiem, gdy przyjrzałem mu się z bliska, wyglądał niczym statek kosmiczny po bitwie. Poszarpane, wilgotne skrzydła świadczyły o tym, że stoczył on w nocy przegraną walkę z burzą, która niczym wybuch supernowej przetoczyła się przez owadzią galaktykę. Ociężale wylądował na źdźble nieopodal, trzymając się wątłej trawki resztką sił. Z tak zniszczonymi skrzydłami nie miał szans na ucieczkę przed drapieżnikiem, z czym wydawał się pogodzony, gdy fotografowałem ostatnie chwile jego ulotnego, owadziego życia.
Nawet silny i odporny niczym gwiezdny niszczyciel trzmiel ziemny Bombus terrestris, którego ulewa musiała złapać poza podziemną fortecą jego roju, nie zdążył jeszcze w mglisty poranek rozgrzać swych mięśni. W odrętwieniu, niczym okręt na jałowym biegu, czekał pod kwiatem koniczyny na życiodajne słońce.
Nagle kątem oka uchwyciłem ruch pomiędzy krótką trawą porastającą ścieżkę. Obiekt szybko przemieszczał się pomiędzy plątaniną źdźbeł i wcale nie wyglądał na ospałego czy rannego. To kosarz, stawonóg z gromady pajęczaków, szukał bezpiecznej kryjówki, pewnie wypłoszony przez moje niezdarne kroki w tym mikroświecie. Przystawał tylko na chwilę, dlatego uchwycenie go w obiektywie okazało się nie lada wyzwaniem. Jednak dopiero zdjęcie pokazało, jak doskonale ten bezkręgowy „imperial warwalker” maskuje się w swym naturalnym środowisku.
Gdy około południa pojawiło się słońce mikrokosmos zmienił się nie do poznania. Ze swych kryjówek wyłoniły się tysiące jego mieszkańców, a ich niesamowite, obce piękno aż biło po oczach. Niepodzielnymi władcami planety Sucha Łąka okazały się koniki polne, które dziesiątkami uciekały spod nóg z każdym moim krokiem. Gdy udało mi się do któregoś zbliżyć na odległość „strzału” mogłem zobaczyć jak bardzo ci pospolici mieszkańcy łąk podobni są do przybyszów z obcej planety.
Gdzieniegdzie, nad rozgrzaną słońcem i rozbrzmiewającą muzyką koników polnych łąką, dało się dostrzec lekko unoszące się w powietrzu bielinki bytomkowce Pieris napi. Te delikatne owady, niczym kosmoloty napędzane wiatrem słonecznym, wirowały parami w godowym tańcu, tylko na krótkie chwile przysiadając by odpocząć. Dopiero z bliska można było dostrzec złożoność i piękno tego najpospolitszego motyla w naszym kraju.
Powoli zmierzałem w dół wzniesienia, zbliżając się do podmokłej łąki porastającej dno osuszonego stawu. Gdy ziemia zaczęła się lekko uginać pod stopami miejsce suchorośli zajęła soczysto zielona, gęsta trawa sięgająca kolan, gdzieniegdzie poprzetykana wieżowcami kwitnących roślin z rodziny baldaszkowatych. W ich kwiatach i owocostanach odbywała się istna uczta owadziego świata.
Odorki zieleniaki Palomena prasina żerowały, wysysając soki, pośród mięsistych, zielonych nasion. Nazywają się tak nie bez przyczyny – w odruchu obronnym wydzielają straszliwie cuchnącą ciecz, która skutecznie odstrasza nawet tak bezwzględnego drapieżnika, jakim jest człowiek. Tuż obok, na białych kwiatach, żerowały tysiące muchówek. Bzygi prążkowane Epistrophe balteata, których jedyną obroną jest szybkość i upodobnienie się poprzez mimikrę do groźnych os, rywalizowały o najlepsze miejsca z pospolitymi muchami ścierwnicami mięsówkami Sarcophaga carnaria. Choć wszystkim muchy kojarzą się z żerowaniem na „kupach i trupach” to jak widać chętnie wzbogacają swój mało apetyczny jadłospis o słodki nektar.
W najniżej położonej części łąki, tam, gdzie pozostało jedno maleńkie oczko wody, napotkałem dwie piękności, które wyjątkowo wdzięcznie pozowały do zdjęcia. Na liściu jeżogłówki odpoczywała ważka Coenagrion puella. Ten pospolicie występujący nad naszymi wodami gatunek dopiero w pełnym słońcu ukazuje swoje hipnotyzujące, błękitne barwy.
Tuż obok, przyczajony w gęstszej trawie, krył się czerwończyk nieparek Lycaena dispar. Motyl ten jest silnie związany właśnie z wilgotnymi, podmokłymi środowiskami, i choć w powietrzu niepodzielnie królowały bielinki, to właśnie ten nieśmiały osobnik wydał mi się niebanalnie piękny.
Wakacje spędziłem nie tylko na podglądaniu owadów. Zwiedzanie pięknych Kaszub, wędkowanie, podglądanie życia ptaków nad ogromnym jeziorem Gowidlińskim i długie wieczory z przyjaciółmi wypełniały mi czas. Jednak, choć w Galaktyce Owadów spędziłem tylko jeden dzień, to właśnie te zdjęcia są dla mnie najcenniejszą pamiątką, wspomnieniem z wyprawy w tajemniczy mikrokosmos.